To musiało być w piątek w nocy. Siedzieliśmy na tych samych ławkach, co zwykle w sierpniu, co rok, dwa i trzy lata temu – tych, które oddzielają boruszyńskie boisko od asfaltowego placu przed Domem Kultury. Było ciepło, czuliśmy się jak u siebie, gadaliśmy o wszystkim i niczym. Lato. Idealnie. Dokładnie po to tu przyjechaliśmy. Nagle, w świetle latarni (stąd wiem, że to musiał być piątek; w piątek jeszcze świeciły), zobaczyłem go, jak się zbliża. Włos długi, wzrok czujny, potężna broda. Norbert. Choć na to nie wyglądał, nad wszystkim panował. Spojrzałem na niego i przypomniało mi się, jak kilka tygodni temu powiedział do mnie: – Wiesz? W końcu wyszedłem z bezdomności. – Odtąd już nic nie będzie takie samo – pomyślałem wtedy.
I nie było.
Jednak zanim o faktach, najpierw o emocjach, jeszcze. Było już o piątkowej nocy, więc teraz sobotnie popołudnie. Całkiem dosłownie: cisza przed burzą. Pod jedną z bramek wspomnianego wyżej boiska ustawiliśmy się do „rodzinnego” zdjęcia. Wszyscy, którzy braliśmy udział w kolejnej, zwieńczonej – jakby inaczej – spektakularnym sukcesem, karkołomnej wyprawie sztafetowej, tym razem z Polski do Japonii, prosto na światowy zlot skautów.
Rowerowe Jamboree, wiadomo!
Dziewięć etapów, kilkadziesiąt osób i ponad dwanaście tysięcy kilometrów na rowerach z Warszawy do Yamaguchi (przez Polskę, Ukrainę, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Irak, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Chiny i Japonię). W siedem miesięcy. Ubrani w grochy (czerwone na białym tle).
Gdzie mielibyśmy świętować zakończenie takiej wyprawy jak nie w Boruszynie?!
Zbyszek Popowski, który Rowerowe Jamboree zainicjował i po raz pierwszy publicznie przedstawił założenia swojego projektu właśnie tu, w Boruszynie, rok temu (pamiętam, jeszcze wtedy trochę nieśmiało, jakby niepewny, czy tym dziwakom, których tu spotkał i poprosił o pomoc, można zaufać), nie krył wzruszenia.
Ale miało być o „rodzinnym” zdjęciu. Więc ustawiliśmy się, czy raczej ustawialiśmy się i nagle okazało się, że nie wszyscy mają na sobie grochy. Na przykład Sudoł (który nota bene do Boruszyna dotarł dzień wcześniej kolarzówką wprost ze Szczecina). Zapomniał, nie wziął – nie ważne: nie miał. I wtedy z odsieczą przyszedł mu Filip Kierzek. Filip Kierzek! Miał dwie – koszulkę i bluzę, i właśnie bluzę pożyczył do zdjęcia Sudołowi. Kto choć trochę zna historię „Afryki Nowaka”, niech przeczyta to zdanie uważnie: Piotr Sudoł (Szczecin, Polska) pozował do „rodzinnego” zdjęcia uczestników Rowerowego Jamboree ubrany w bluzę w grochy z wypisanym na rękawie imieniem i nazwiskiem „Filip Kierzek” (Poznań, Polska).
Cuda.
(A komu mało i jeszcze bardziej wtajemniczony, dorzucam: mniej więcej w tym samym czasie, gdy robiliśmy sobie to zdjęcie, no może chwilę wcześniej, do Boruszyna – na imprezę, którą wymyślił i nieprzerwanie tworzy przecież Norbert Skrzyński – przyjechał Maciej Pastwa. I to bynajmniej nie po to, by się awanturować. Raz jeszcze: cuda. Cuda!).
A teraz fakty.
4. Plener Podróżniczy im. Kazimierza Nowaka, który odbył się w weekend 14-16 sierpnia 2015 roku w Boruszynie, wielkopolskiej wiosce, w której przed wyruszeniem do Afryki mieszkał z rodziną Kazimierz Nowak, różnił się od swoich trzech poprzednich edycji co najmniej znacznie.
Po pierwsze, głównym tematem prelekcji i prezentacji nie było, jak dotąd, podróżowanie samotne. Chociaż, paradoksalnie, inspiracją do dyskusji pozostał Kazimierz Nowak. Jak to możliwe? Norbert, jeszcze przed imprezą, napisał:
W tym roku odwracamy kota ogonem! (…) Postaramy się udzielić odpowiedzi na pytanie: dlaczego Kazimierz Nowak nie pojechał do Afryki z dzieciakami i żoną? Odpowiedź wydaje się oczywista z kilku powodów. Ale czy współcześnie można podróżować z dziećmi?
No więc, odpowiadając krótko: można.
Z dziećmi, z braćmi, a nawet z żoną lub mężem. Sposobów na rodzinne podróżowanie omówiliśmy w Boruszynie mnóstwo (bo pewnie jednak nie wszystkie; zawsze da się wymyśleć coś nowego), a uczestnikom Pleneru najbardziej przypadła do gustu opowieść, którą – przepytywani przez Maćka Kurka – snuli wspólnie ATE Trips (Aleksandra, Tomek i mały Edward) oraz Kajtostany (Fasola ze Zbychem, wspierani przez Rutę i Kajtka, który, swoją drogą, przejmując pod koniec prezentacji mikrofon, pokazał, że ma zadatki na niezłego showmana).
Po drugie, nie było ogniska. A przynajmniej nie w sobotę. Chociaż szykowaliśmy się do niego, a jakże. Niestety, tuż po tym, jak wykonaliśmy zbiorowe zdjęcie ubrani w grochy (przy czym następstwo zdarzeń było raczej przypadkowe), nad Boruszynem, gminą Połajewo, powiatem czarnkowsko-trzcianeckim, a może nawet nad całym Województwem Wielkopolskim lub wręcz całym światem, rozszalała się burza, jakiej dawno nikt z nas nie widział. Przez dobrze ponad bitą godziną z coraz ciemniejszego nieba raz po raz waliły gromy. Lało, wiało, grzmiało – wszystko. Kto miał rozbity namiot, nie zaznał spokoju.
Konsekwencje nawałnicy były jednak znacznie poważniejsze, niż tylko konieczność pewnych reorganizacji na polu biwakowym (przy okazji – niektórzy zyskali: położony przez wiatr i wodę, ale wciąż nadający się – po wczołganiu się – do zamieszkania namiot Ani i Koleżanki pozwolił im wygrać, będący nieodłączną częścią Pleneru, konkurs na najbardziej malownicze miejsce noclegowe).
Oto bowiem w gminie Połajewo nastąpił blackout.
A przecież, oprócz ogniska, w sobotę wieczorem w Boruszynie miał odbyć się koncert. Arek Zawiliński przygotował sprzęt nagłaśniający i to, co potrzeba dla uzyskania dobrego brzmienia, gdy niebo było jeszcze jasne i żar lał się z niego.
A tu niefart. Nie dość, że nagle wszystko trzeba było w pośpiechu schować pod dachem, to jeszcze nie było tego do czego podłączyć.
Rezygnować jednak, tak jak z ogniska?
Powtórzmy: tego wieczoru w Boruszynie miał odbyć się koncert. Miał, więc się odbył. Norbert, jak już wspomniałem wcześniej, nad wszystkim panował.
Również nad żywiołami.
Krótka, ale efektywna komunikacja z boruszyńską Ochotniczą Strażą Pożarną i pod Domem Kultury pojawił się agregat.
Zaświeciło, zabrzmiało. Zamiast mieć wolny wieczór, Arek Zawiliński bezpardonowo (czasem nawet podstępnie) przymuszony do kilku bisów, zszedł ze sceny dopiero, gdy minęła północ.
Po trzecie, nie wybiło szambo. Ale na to, rzecz jasna, nikt nie zwrócił uwagi.
Tak jest zawsze.
Oczywiście – i wspomnijmy o tym, żeby nie popaść w przesadę – w Boruszynie nie zabrakło też elementów stałych i powtarzalnych.
Pogoda (nie licząc tych kilku godzin burzy) przez trzy dni była idealna, Zbyszek Sas zgubił się w swoim aucie, wśród uczestników Pleneru było mnóstwo dzieci, przez Boruszyn i okolice przejechała masa krytyczna, w niedzielę każdy miał problem z wyjazdem.
Nie przez korki (korki w gminie Połajewo?!). Przez to, że żal było odjeżdżać.
5. Plener dopiero za rok. Trzeba trochę poczekać.
*****
A przy tej okazji: wielkie podziękowania dla Norberta za to, że chce mu się to wszystko robić, bo w końcu nikt mu za to nie płaci i w ogóle, tylko wszyscy ciągle go o coś pytają albo do niego dzwonią; dla pozostałych osób zaangażowanych w organizację Pleneru; dla 6. Drużyny Harcerskiej „Dreptaki” z Trzebini, bo ich obecność i aktywność w Boruszynie była wręcz wzruszająca; dla Jacka Herman-Iżyckiego, że przyjechał z arcyciekawą i pięknie wydaną książką o swojej samotnej podróży rowerem przez Afrykę w latach 80. XX wieku; dla wszystkich pozostałych, którzy przyjechali; dla tych, którzy nie przyjechali, ale chcieli; i wreszcie – na końcu, ale wiadomo: last but not least – dla p. Joanny Gips. Bo chociaż jej fizycznie nie było, to jednak była. Bo jest zawsze.
0 comments on “Działy się cuda | Boruszyn 2015”Add yours →